Turnieje wielkoszlemowe to imprezy mające największy wpływ na kształt tenisowej ekstraklasy. Dzięki ogromnym zdobyczom punktowym decydują o utrzymaniu przewagi hegemonów lub - przeciwnie - wywracają ranking do góry nogami; są okazją do zaistnienia nowych talentów, a także potwierdzenia wartości wschodzących gwiazd; są też - co nie mniej ważne - szansą na finansowe przetrwanie dla przeciętniaków z odległym rankingiem. A jaki był z tych perspektyw tegoroczny US Open?
U panów wskutek przetrzebienia czołówki (brak Djokovicia, Murraya, Wawrinki) kandydatów do tytułu było w sumie 3 - Federer, Nadal i Zverev. Ten ostatni wraz z grupą tzw. Next Generation rozczarował, kończąc zmagania na II rundzie, podobnie Dominic Thiem, który nie poradził sobie w praktycznie wygranym już spotkaniu z ledwo żywym del Potro. Obaj panowie mocno tkwią w 1. dziesiątce rankingu, jednak nie widać tego było w najważniejszym sprawdzianie.
W tej sytuacji pozostało liczyć wymienionych wcześniej weteranów. Federer zawiódł przede wszystkim poziomem gry, jak by brakowało mu głodu zwycięstwa; odpadł w ćwierćfinale z tym samym del Potro, który wyrzucił z turnieju Thiema, a w 2009 skradł mu w Nowym Jorku tytuł. Został więc Nadal - niezwykle silny i zmotywowany, choć nie bez chwili słabości, wygrał imprezę, zdobywając 16. tytuł. Wg wujka Toniego nie powiedział jeszcze ostatniego słowa i będzie gonił Szwajcara w liczbie wygranych szlemów do skutku. Tym samym Hiszpan umocnił się na pozycji lidera, Federer zaś awansował na 2. miejsce.
Jerzy Janowicz nie wystąpił, bo się obraził, że nie dostał się do głównej drabinki bez kwalifikacji. Po co więc lecieć tak daleko i tak drogo, jak nie ma gwarancji startowego?
U pań z kolei nędza. Poziom tegorocznych zmagań był po prostu niski. Chyba najciekawszy mecz turnieju odbył się z udziałem Agnieszki Radwańskiej, która mimo bardzo dobrej gry uległa w III rundzie Coco Vandeweghe; potwierdziła się tu moja ulubiona teoria jednej decydującej o całym meczu piłki, którą wskutek błędu taktycznego oddała Polka niemal za darmo. Szkoda.
Wielu meczów nie dało się oglądać. Spore emocje wykrzesała Anastasja Sevastova w pojedynku z Szarapową, wygrywając po morderczym spotkaniu w 3 setach.
Najdziwniejszy jednak był finał. Zagrały w nim Amerykanki Sloane Stevens z Madison Keys. Dosyć niespodziewanie w nieco ponad godzinę wygrała ta pierwsza, uderzając piłki spokojnie i powoli jak na treningu; Keys za to seryjnie wszystko psuła, nie zdobywając w 2 partii żadnego gema. Po meczu zamiast złości czy rozczarowania okazała jednak pełny luz, dowcipkując w najlepsze z przeciwniczką. Faktycznie jak po treningu. Niebywałe.
Najgorsze jednak jak zwykle są komentarze dziennikarskie. Sprzedawali oni narrację o spełnieniu marzeń dziewczyny, która jeszcze niedawno była w 9. setce, a teraz dzięki pracy i wytrwałości zdobyła tytuł. Problem w tym, że nie chodzi o jakiegoś nikomu nieznanego Kopciuszka, ale tenisistkę dobrze znaną, która miała na koncie już 4 tytuły i pukała do drzwi 1. dziesiątki, a spadek w rankingu zawdzięczała kontuzji.
Widać wyraźnie, że królowa jest tylko jedna, a nazywa się Serena Williams. Gdy jej nie ma, wszystko może się zdarzyć, stawka - choć na niskim poziomie - jest bardzo wyrównana; dość powiedzieć, że do rywalizacji panie przystępowały z 8 pretendentkami do fotela liderki. Ostatecznie została nią Garbine Muguruza, ale nie dlatego, że osiągnęła jakiś sukces (odpadła w IV rundzie), tylko dlatego, że aktualna liderka wyleciała w ćwierćfinale, nie broniąc punktów za zeszły rok.
W sumie turniej sportowo wypadł tak sobie, frekwencja na niektórych meczach nawet już w 2. tygodniu rywalizacji też nie zwalała z nóg. Tak naprawdę najwięcej radości sprawiła mi Martina Hingis, zdobywając w pięknym stylu tytuły w deblu i mixcie i autentycznie ciesząc się grą.