piątek, 20 maja 2016

Agnieszki Radwańskiej szanse na Wielkiego Szlema


Zdjęcie z oficjalnej strony Agnieszki Radwańskiej

Zbliżający się wielkimi krokami Roland Garros jest kolejną okazją do refleksji, czy Agnieszka Radwańska zdoła zdobyć w tym sezonie swój pierwszy tytuł wielkoszlemowy?

Wygląda na to, że nasza najlepsza zawodniczka marzeniom o Wielkim Szlemie podporządkowała w tym roku wszystko. Wystarczy rzut oka na aktywność startową w ubiegłym sezonie. Do French Open wzięła wówczas udział w 9 turniejach, 2 meczach Fed Cup oraz rozgrywkach Pucharu Hopmana. W roku 2016 zgłosiła się do gry w 7 turniejach, odpuszczając występ u siebie (Katowice Open) oraz mecz reprezentacji. Wyraźnie oszczędza siły, by uniknąć powtórki z przeszłości, kiedy w decydujących meczach nie miała sił, by skutecznie rywalizować z teoretycznie słabszymi zawodniczkami. Półfinał Wimbledonu z Sabiną Lisicki pewnie śni jej się po nocach do dzisiaj.

Ograniczenie startów, znakomita technika, która służy jej do zaskakiwania przeciwniczek i urozmaicania gry, tak by zniwelować ich przewagę fizyczną oraz chyba coraz silniejsza strona psychiczna Agnieszki sprawia, że częściej teraz powtarzamy z nadzieją "yes, you can".

Mimo to w ocenie szans naszej tenisistki na zwycięstwo wielkoszlemowe zalecałbym ostrożność. Pierwsza szansa pojawiła się na początku roku. W Australian Open, gdzie Radwańska wypada na ogół dobrze, powtórzyła swój najlepszy rezultat, osiągając półfinał.

French Open. Nie ma wiele do pisania. Musiałby stać się cud. Agnieszka Radwańska wyjątkowo nie lubi kortów ziemnych, przypominając w tym nieco maestra męskiego tenisa, Rogera Federera. Nawierzchnia jest wolna i na dodatek brudzi; czasem mam wrażenie, że nasza tenisistka doślizguje się do piłek z jakimś obrzydzeniem, jakby ze świadomością, że za chwilę upaprze sobie nogi. No i z każdym krokiem do podeszwy przykleja się tona mączki, co w przypadku tak drobnej zawodniczki oznacza, że ostatnią piłkę w wymianie najchętniej odbijałaby nie ruszając się z miejsca. Widząc już turniejową drabinkę przewiduję, że jeśli nie odpadnie w drugiej rundzie, to raczej skończy swój występ na czwartej.

Płynnie przenosimy się w ten sposób do Londynu, gdzie jak wiadomo obecna druga rakieta świata odnosiła największe sukcesy. Bardzo dobry finał z Sereną Williams i dwa półfinały mówią same za siebie. Nawierzchnia szybka, dodatkowo dość śliska, promująca zawodniczki lekko poruszające się po korcie i zwrotne, operujące wszystkimi możliwymi rotacjami. Wypisz wymaluj Pani Isia. To jest ten moment, kiedy spełnienie marzeń jest najbardziej realne. Głęboko wierzę, że Londyn w tym roku może być dzięki naszej tenisistce biało-czerwony.

Bo raczej nie Nowy Jork. Tam mimo twardej nawierzchni nie osiągała nigdy więcej niż czwartą rundę. Tam już daje się we znaki zmęczenie sezonem, o czym świadczą powtarzające się apele, by później nie rozgrywać już dużych turniejów oprócz finałów WTA, bo panie nie dają rady i może grozić to kontuzjami. Trzeba pamiętać też o czynniku psychologicznym. Jeśli Agnieszka Radwańska wygra Wimbledon, o sukces w US Open będzie łatwiej; jeśli nie, dojdzie presja związana z jej osobistymi pragnieniami i świadomością upływającego czasu (a co robi spięcie z najlepszym nawet tenisistą, pokazały przegrane finały wielkoszlemowe Novaka Djokovicia i Sereny Williams). Oczywiście, Flavia Penetta wygrała tam swój pierwszy tytuł w bardziej zaawansowanym wieku, ale to raczej dość bajkowa historia i na powtórkę takiego zrządzenia losu prędko bym nie liczył.

Jest jeszcze jedna ciekawostka związana z karierą naszej reprezentantki. Wszystkie jej przeciwniczki, zwłaszcza o znacznie niższym rankingu, wychodzą na spotkanie z nią jakoś szczególnie zmotywowane, jakby z myślą, że tę drobinkę to koniecznie muszą pokonać, a wieści o jej technice, waleczności i szybkości są przesadzone. Wystarczy wspomnieć choćby półfinały z Sabiną Lisicki w Londynie czy z Dominiką Cibulkovą w Melbourne. Obie panie natarły z całych sił na Radwańską, by w finale przegrać gładko i bez historii. Podobną furię widzieliśmy też w ubiegłorocznych meczach krakowianki z Garbine Muguruzą. Takich niespodziewanych porażek lub wymęczonych zwycięstw było wiele.

Agnieszka Radwańska kontynuuje swą podróż dookoła świata po Wielkiego Szlema. Serdecznie jej życzę, by zdrowie, doświadczenie, fenomenalna technika i chyba wreszcie wystarczająca dojrzałość pozwoliły na spełnienie tego największego marzenia.


środa, 18 maja 2016

Zawziętus


Zdjęcie ze strony www.atpchampionstour.com

Tenis jest jedną z tych dyscyplin, gdzie nie da się zremisować. Ktoś po prostu musi zwyciężyć. W amatorskich męskich rozgrywkach często wygląda to na sprawę życia i śmierci.

Zaczyna się na ogół spokojnie. Uścisk ręki na początek, krótka wymiana spostrzeżeń na temat pogody, kortu, pytanie o piłki i można zaczynać rozgrzewkę. Trochę odbić na krótkie pola, potem z głębi. Nieraz już wtedy lecą bomby, ale to nie reguła. Parę serwów na koniec, losowanie i gramy.

To znaczy raczej toczymy bój zawzięty. Tak, zgadliście, naprzeciwko mamy zawziętusa. Łatwo go poznać nie tylko po stylu gry; zwykle mówi też, że nie zależy mu na wyniku, tylko żeby fajnie pograć. Ważne, żeby się trochę poruszać - to jego żelazna kwestia.

Gdy coś takiego usłyszysz, zachowaj ostrożność. I lepiej nie obejmuj wyraźnego prowadzenia. Chyba że lubisz igrać z losem. Wykrzycz w takiej sytuacji out, zabije Cię wzrokiem. Po każdym niezaliczonym serwisie usłyszysz niecierpliwe Na pewno? i będzie musiał pokazać ślad. A po dwóch z rzędu lepiej żegnaj się z życiem. Jeśli nieopatrznie wygrasz seta, nie obracaj się plecami do siatki, nawet jeśli musisz iść pozbierać piłki. Trzeba się bowiem liczyć z szybko nadlatującą piłką na wysokości głowy. Lepiej wyglądać jak idiota poruszając się tyłem niż stracić przytomność po takim uderzeniu.

Nie sprzeczaj się też nawet o wyraźnie dobre piłki. To nic, że spadając na linię zostawiają one widoczny ślad, że towarzyszy temu niepowtarzalny odgłos; ślad z całą pewnością jest stary, a co do dźwięku, cóż, sam wiesz - wrażenia słuchowe są tak ulotne ... Nic nie wskórasz, stracisz nerwy, a w efekcie kolejne punkty.

Pamiętam taki mecz, kiedy przegrywający zawziętus tak mocno podejrzewał mnie o oszukiwanie i fałszywe outy, a atmosfera tak zgęstniała, że dla świętego spokoju zaliczyłem mu wyraźnie outowy smecz. Przecież wynik jest nieważny, ważne, żeby się trochę poruszać ...

O Boże, chyba zaczynam mówić jak on ...

niedziela, 15 maja 2016

Aptekarz


Zdjęcie ze strony Eurosport

Przeciętnie w czasie seta sprawdzamy jakieś 3-4 ślady. Na ogół wiemy, czy piłka była dobra, czy nie. My tak, ale nie on - aptekarz.

Ligi amatorskie czy rozgrywki ze znajomymi mają to do siebie, że na korcie nie ma sędziego. Zawodnicy oceniają piłki sami, każdy po swojej stronie. Czasem odbijesz autową i nie wykrzyczysz, czasem się pomylisz i skorygujesz, bywa różnie, ale da się z tym żyć. W końcu trudnych do oceny piłek nie ma tak wiele, nieźle też funkcjonuje dżentelmeńska zasada powtarzania spornych punktów.
Nie ukrywam, że jestem zwolennikiem teorii decydującej piłki, czyli że są w meczu nieliczne punkty decydujące o wyniku. Tymczasem dla aptekarza kluczowy jest każdy. Za każdym razem, gdy piłka ląduje blisko linii, udaje się tam i uporczywie bada ślad. Który to? Czy zahaczyło o linię? Kręci się, pochyla, zawsze czekam, aż wyciągnie lupkę.

Po kwadransie wreszcie jest, podnosi się, już wie. Sam nie wiem, lepiej powtórz - mówi i maszeruje na końcową linię. Nieustannie też prosi Cię o sprawdzenie śladu po Twojej stronie; wołasz aut, a echo z drugiej strony odpowiada Jesteś pewny? Teraz Ty musisz pofatygować się w miejsce odbicia piłki i zakreślić je. Po dwóch godzinach takiej gry zdążyliście rozegrać niecałe dwa sety, krążąc od śladu do śladu, za to główkę rakiety masz zrujnowaną od ciągłych zakreśleń. Już wiesz, po co niektórzy koledzy okleili ją sobie specjalną taśmą.


Mam taką zasadę, że zakładam dobre intencje. Wiem, że to ciągłe sprawdzanie, dopytywanie, przerywanie i powtarzanie wynika z chęci poprawnego zaliczenia każdego punktu i uniknięcia pomyłek. Jednak poważnie psuje rytm gry i burzy koncentrację. I tak zupełnie po ludzku irytuje.

piątek, 13 maja 2016

Jaka rakieta dla początkującego, czyli jak nie pogubić się w gąszczu parametrów



W poprzednim poście pisałem o praktykach marketingowych, jakie mogą zaszkodzić adeptowi sztuki tenisowej w wyborze optymalnego sprzętu dla siebie. Dziś zestaw zasad i  wskazówek, na co zwrócić uwagę, by ułatwić sobie dobry zakup.

Nie patrz na markę! To pierwsza zasada. To, jakiego producenta rakietą gra Twój ulubiony tenisista nie ma nic wspólnego z podziwianymi przez Ciebie jego umiejętnościami. Roger Federer nie miałby gorszego backhandu, trzymając w rękach sprzęt o takich samych cechach, ale z innym logo.
Nie przepłacaj! Pierwszą rakietę kupujesz na ogół na 1-2 sezony, w zależności, jak często grasz. Po opanowaniu podstawowych zasad technicznych zauważysz, że dla większej skuteczności i przyjemności czerpanej z gry musisz zmienić sprzęt, bo nie będzie on już wystarczający dla Twojego poziomu.


Skoncentruj się na podstawowych zupełnie parametrach. Rama wypełniona jest mnóstwem danych technicznych oraz określeń systemów zastosowanych w rakiecie. To może wprowadzić zamieszanie i w ogóle zniechęcić do zakupu. Co więc jest najważniejsze?

Na ogół opis parametrów znajduje się po wewnętrznej stronie ramy między uchwytem a główką.

Może być też nietypowo jak w przypadku rakiet Dunlop z serii Biomimetic

Wielkość uchwytu.
Ma ona wpływ na komfort i technikę gry. Zwykle jest podawana w postaci ułamka (np. 4 3/8) i zwykłej cyferki (np. 3). Dla ułatwienia proponuję podążać za cyferkami. Osoby dorosłe będą wybierać na ogół uchwyt nr 2, 3 lub 4, w zależności od tego, jak dużą mają dłoń. Jak to określić? Jest jedna metoda polegająca na wciskaniu palca wolnej ręki w szczelinę dłoni trzymającej rakietę. Najprościej jednak posłużyć się metodą orientacyjną, uzależnioną od wzrostu zawodnika:
155 – 168 cm – L2
168 – 188 cm – L3
powyżej 188 cm – L4

Waga.
Rakieta wczesnego amatora nie powinna być za ciężka. Gracz nieumiejący jeszcze uderzać będzie dużo piłek przestrzeliwać, zwłaszcza z półkortu, poza tym szybciej zmęczy się ręka. Dużo łatwiej zaczynać od rakiet lżejszych, w przypadku kobiet w granicach 260 g, w przypadku mężczyzn 275-280 g (wartości podaję bez naciągu).

Wielkość główki.
Mała główka daje więcej kontroli, za to trudno czysto trafić piłkę. Kobietom zalecałbym więc wielkości 102-105 cale kw. (660-680 cm kw.), mężczyznom 100-102 cale kw. (645-660 cm kw.). Nie warto przesadzać z dużą głową, ponieważ bardzo zmniejsza się kontrola, trudno o próbę bardziej agresywnej gry i w perspektywie dalszego rozwoju i spodziewanej zmiany rakiety (wspominałem o tym wcześniej) mogą pewne nawyki z pierwszych miesięcy przeszkadzać.

Materiał i systemy.
Nie warto decydować się na żadne wynalazki typu kompozyty grafitowe, specjalne odmiany metalu, aluminium czy czego tam jeszcze. Z łatwością znajdziesz rakietę grafitową.
Z oferowanych przez producentów systemów można pomyśleć o czymś pozwalającym stłumić drgania, zwłaszcza w przypadku nieco starszych amatorów, tak by chronić łokieć. Co do innych systemów to bym na tym poziomie jakoś szczególnie nie szalał.


Potem trzeba cieszyć się grą i nie zniechęcać, bo to nie są łatwe rzeczy.

środa, 11 maja 2016

Jaka rakieta dla początkującego tenisisty? Podstawowe błędy przy zakupie




Pogoda nas w tym roku nie rozpieszcza. Niemniej wiosną wiele osób pojawia się na kortach, by spróbować swoich sił w tym pięknym sporcie, jakim jest tenis ziemny. W sposób oczywisty narzuca się pytanie: jaką wybrać rakietę na początek?

W przypadku doboru rakiety przez osobę będącą na starcie tenisowej drogi najwięcej szkód wyrządza marketing. I są tutaj dwie podstawowe metody. Z jednej strony wiodący producenci sprzętu nazywają swoje modele nazwiskami gwiazd tenisa; ozdobione kolorowymi tekturkami z portretem takiego zawodowca tworzą swoistą galerię sław, wisząc w sklepach sportowych. To potrafi skusić niejednego amatora, który decyduje się na zakup takiego - lichego na ogół - produktu z czystej sympatii czy podziwu dla ulubionego sportowca, a być może kombinując sobie, że rakietą firmowaną w ten sposób zagrają od razu jak zdobiący ją oryginał. 

Z drugiej strony producenci chętnie łączą nazwiska tenisistów z produkowanymi modelami, tak by kupujący je amatorzy mieli złudzenie, że wychodząc na kort z takim samym sprzętem w magiczny sposób podniosą poziom swojej gry. Nic bardziej mylnego. Po pierwsze żadna rakieta sama nie zagra, po drugie - urządzenie trzymane właśnie w ręku ma z tą znaną z telewizji jedynie wspólne malowanie. Bardzo znany jest przypadek Lleyton’a Hewitt’a, który grał nieprodukowaną już rakietą, za to pomalowaną tak, by udawała aktualnie promowany model. Wiadomo również, że zawodowcy mają specjalnie personalizowane ramy o zmienionych parametrach, jednak z naniesionymi nazwami rakiet powszechnie dostępnych w sprzedaży detalicznej.

Wiemy już, że kupowanie sprzętu ze względu na ulubionego zawodnika nie ma sensu. Kolejnym błędem jest zakup rakiety zbyt trudnej, przeznaczonej dla znacznie bardziej zaawansowanych tenisistów. Jest to najprostszy sposób, by zniechęcić się do tego sportu. Nie będzie ona bowiem wspomagać nauki, lecz wywalanie piłki w aut i zmęczenie ręki. Gwarantuję, że mało kto przetrwa takie wyzwanie.


Dowiedzieliśmy się więc, jak nie kupować rakiety tenisowej - nie ulegać sentymentom oraz nie być zbyt ambitnym. Na co zatem zwrócić uwagę? Jakie parametry są kluczowe dla początkującego amatora? O tym w kolejnym wpisie.

poniedziałek, 9 maja 2016

Baloniarz



W zawodowych rozgrywkach uderzenia lobujące z końcowej linii, wkręcające się w ostatnie centymetry kortu po stronie przeciwnika, są najczęściej zagraniami defensywnymi. Tymczasem w meczach amatorskich jest to o dziwo na ogół strategia ofensywna. Z cyklu "Co mnie denerwuje na korcie" o grze balonowej.

Rozgrywki tenisowe oglądam najczęściej na włoskim kanale SuperTennis. Ma to kilka zalet. Przede wszystkim unikam polskiego komentarza. Nie będę tego rozwijał tym razem, ponieważ zamierzam naszym mistrzom (drewnianego) mikrofonu poświęcić osobny wpis. Drugim powodem jest nieukrywana fascynacja włoskich dziennikarzy biegłością techniczną i sprytem Agnieszki Radwańskiej. "La professoressa Polacca" - jak ją nazywają - nieustannie zagrywa "molto inteligente", a jej rozwiązania są "incredibile". Wśród takich firmowych uderzeń naszej gwiazdy królują niezwykle precyzyjne loby, które pomagają jej nieraz wyjść z prawdziwej opresji. Włoscy komentatorzy mają na nie urocze określenie - "balonetto delizione".

Gra balonami to w przypadku pani Isi czy innych zawodowców przede wszystkim ratowanie skóry, nieraz głęboka defensywa. Inaczej sprawa wygląda w zawodach amatorskich, gdzie balony służą ofensywie. Nastawieni bojowo wychodzimy na kort, starając się wygrać jak najwięcej piłek, może nieraz nawet popisać się przed przeciwnikiem bądź publicznością szczególnie udanym zagraniem, wygrywającym forehandem czy wolejem. I nagle trafiamy na rywala, który dysponuje jednym koronnym uderzeniem - balonem, no i zdrowymi nogami, żeby do wszystkiego dobiec.

Atak po linii na beckhand - wraca balon, szybki kros na forehand - wraca balon, pójście do siatki - tak, domyślacie się, żadne minięcie: balon. Jeśli jeszcze nie daj Boże wyjąłeś przed meczem nowe piłki, to już po tobie. Po takim uderzeniu piłka odbijając się kilka centymetrów przed linią dostanie ogromnej rotacji postępowej, poszybuje w górę i przeskoczy cię, choćbyś stał dwa metry za kortem. Jeszcze pokraczny podskok, rozpaczliwe machnięcie rakietą, jakiś rodzaj akrobacji i jest punkt dla przeciwnika. I jeśli jakimś cudem odegrasz tę martwą piłkę, to przecież nie zaatakujesz, tylko zafundujesz gościowi wystawkę. A musisz wiedzieć jeszcze jedno - najczęściej baloniarz to jednocześnie skróciarz; wyrzucony pod ogrodzenie nie wrócisz już do gry. Marnie skończysz. Nazwij się zwycięzcą, jeśli nie połamiesz rakiety. Ale struty będziesz chodził przez tydzień, pogódź się z tym.

Bądź cierpliwy. Biegaj. I naucz się smeczować.

czwartek, 5 maja 2016

Fast foot




Dziś z cyklu "Co mnie denerwuje na korcie" o nagminnym błędzie stóp w amatorskich rozgrywkach.

Food fault to jedno z rzadziej słyszanych na zawodowych kortach sędziowskich wywołań. Błąd jest rzeczywiście banalny i polega na dotknięciu linii serwisowej przez podającego zanim uderzy piłkę. Tenisiści uznają to przewinienie za dość żenujące i nieraz po wykrzyczeniu przez liniowego wyglądają, jak by mieli schować się ze wstydu pod ziemię. Zwykle kręcą się w miejscu, mrucząc coś pod nosem, bardziej krewcy wyraźnie agresywnie patrzą w stronę arbitra.

Tymczasem na meczach amatorskich w ogóle nie ma problemu. Ten punkt w regulaminie jest radośnie kasowany, jak gdyby nigdy nie istniał. Wygląda to tak: facet staje przodem do siatki, piłkę podrzuca nie za wysoko i uderza ją rakietą jak packą na muchy, jednocześnie wsuwając nogę w kort (patrz zdjęcie). Zawodowcy lekko dotykąją brzegu linii, amatorzy zwykle wsuwają stopę na pół metra w kort. Efektem takiego podania jest zazwyczaj tzw. szczur, czyli piłka płaska, bez kozła, ślizgająca się po nawierzchni, którą trzeba zgarniać trąc rakietą o kort. Nie sposób przewidzieć kierunku i trzeba przyznać, że nieraz jest zupełnie szalony - piłka ciasno wkręca się w środek kara i ucieka na zewnątrz. Nie daj Boże trafić na takiego gościa, który na dodatek jest leworęczny. Zagranie na pozór jest niemrawe, ale ze względu na przyspieszenie po odbiciu trzeba się nieźle skoncentrować, żeby piłki nie przegapić. Dlatego ten typ gracza nazwałem fast foot.

Kiedyś podczas oglądania meczu naszej lokalnej ligi podzieliłem się gorzką refleksją na ten temat z jednym z lepszych naszych zawodników, odnoszącym sukcesy w licznych turniejach w całej Polsce. On nie powinien mieć zaliczonego żadnego serwisu - stwierdziłem. W takich meczach to dopuszczalne - odparł spokojnie, wydmuchując dym z papierosa. Zdębiałem. Kurde - myślę sobie w wersji soft - to ja kombinuję jak koń pod górę, psuję serwis, balansując z myślą o tym, by nie dotknąć tej przeklętej linii, a tu goście nic sobie z tego nie robią, łamią przepisy, ale zdobywają punkty i są zadowoleni.

A czemu nie dopuścić niewielkich autów - powiedzmy do centymetra - i traktować takie piłki w ligach amatorskich jako dobre lub przynajmniej do powtórzenia? Albo nie powtarzać netów, gdy piłka tylko muśnie siatkę. Możemy też nie przejmować się dotknięciem siatki rakietą albo zaliczać punkty, gdy piłka przejdzie przez siatkę odbita tułowiem zawodnika. Przecież w takich meczach to dopuszczalne. Można się tak umówić.


Problem w tym, że takie niby drobne przekroczenie przepisów może dać komuś dużą przewagę i wypaczyć wynik pojedynku. Dlatego jestem przeciw.

poniedziałek, 2 maja 2016

Tradycyjny 1-majowy turniej debla w Starachowicach


Zwycięskie pary: Paula Siwoń/Michał Sekuła - Wojtek Jaworski/Sylwek Urban

Tradycyjnie już 1. maja na kortach miejskich w Starachowicach odbył się kolejny towarzyski turniej deblowy, zorganizowany przez Starachowickie Towarzystwo Tenisowe.

Do udziału w rozgrywkach zgłosiło się 10 par, w tym jedna mieszana. Rozlosowano 3 grupy, 2 po 3 drużyny i 1 rywalizującą w gronie 4 par. Ja z kolegą Pawłem Prokopem trafiłem do koszyka z Kacprem Kaczorem i Michałem Marcem oraz późniejszymi finalistami, Wojtkiem Jaworskim i Sylwkiem Urbanem, zwanymi Braćmi Brian nie tylko ze względu na prawo-leworęczność.

Nasi rywale szykują się do gry
Poziom w naszej grupie był bardzo wysoki. Sporo mocnych uderzeń, sprytu, kąśliwych serwów, akcji przy siatce. Zresztą sami zobaczcie.



Podrzut Wojtka Jaworskiego musi imponować; powyżej dynamiczny serwis Kacpra Kaczora



Potężny zamach i atomowe uderzenie Michała Marca
Czasem można było tylko popatrzeć za piłką ...



Czasem potrzebna była narada.


W efekcie zwyciężyło doświadczenie nad młodością i po bardzo wyrównanej walce Braianowie mogli zapisać punkt na swoim koncie.

Niestety nie udało nam się wygrać swoich meczów i po zaciętych bojach odpadliśmy z turnieju.

Tymczasem na innych kortach zawodnicy nie próżnowali, walcząc o każdą piłkę i prezentując przy tym różne style.

Styl dynamiczny:

Andrzej Sokołowski
Krzysztof Medaj

Andrzej Janas
Andrzej Janas

Leszek Prostak

oraz styl zrównoważony:

































Zbyszek Kaluga







Tomasz Czuba

Był też popis tenisa równoległego:



Ostatecznie w półfinałach spotkały się następujące pary:

Wojtek Jaworski/Sylwek Urban vs. Jarosław Nowak/Tomasz Czuba
Czarek Jasiak/Tomek Banasik vs. Paula Siwoń/Michał Sekuła.

Zwłaszcza to pierwsze spotkanie przysporzyło sporo emocji ze względu na dosyć dramatyczny przebieg. Team Nowak/Czuba mimo prowadzenia musiał poddać mecz ze względu na kontuzję.

Próba rozmasowania bolącego mięśnia. 


                               Zawodnik wyraźnie oszczędza nogę przy serwisie.

Ostatnia próba przywrócenia sprawności
i zakończenie spotkania.

No to jesteśmy w finale ...


Naprzeciwko Wojtka i Sylwka stanęli Paula Siwoń i Michał Sekuła. Mecz na korcie centralnym przebiegał w niezłym tempie, Paula okazała się agresywną, różnorodną i skuteczną zawodniczką.





Nie brakowało akcji przy siatce:




Imponował też atakujący slajs Michała Sekuły:



Na końcu jednak zaczęło już dawać o sobie znać zmęczenie.

















Ostatecznie finałową rozgrywkę wygrała para Siwoń/Sekuła, zwyciężając tym samym w całym turnieju.




Zwycięzcom nagrody pieniężne wręczył czuwający nad całością i jak zwykle perfekcyjnie dbający o zawodników Pan Marian Płusa.



Turniej był bardzo udany, oprócz zawodników przewinęło się tego dnia przez korty sporo sympatyków tenisa, wspaniale dopingując i nagradzając brawami udane zagrania.

Słowa podziękowania należą się Panu Marianowi Płusie za doglądanie całej imprezy i dbanie o wszelkie szczegóły, ale również organizatorom ze Starachowickiego Towarzystwa Tenisowego, Panom Leszkowi Prostakowi, Wojtkowi Jaworskiemu, Andrzejowi Janasowi i Sylwkowi Urbanowi.

Do zobaczenia na kolejnych imprezach!