środa, 6 kwietnia 2016

WTA jak tenis amatorski




Tytuł oczywiście jest prowokacyjny. Jednak trudno zaprzeczyć, że tenis amatorski ma przynajmniej jedną cechę wspólną z cyklem WTA - niedostatki techniczne nie muszą być przeszkodą w osiąganiu sukcesów.

Wielu spośród nas, amatorsko uprawiających tenis, zna tę sytuację. Długie godziny żmudnych treningów, nierzadko z "naszym drogim trenerem", szlifowanie poszczególnych uderzeń, powolna droga dochodzenia do jak największej technicznej sprawności, na końcu od dawna oczekiwany występ na turnieju. Dreszczyk emocji podczas losowania, potem chwila zadowolenia - tak, temu mogę dać radę.

W końcu jest - wywołują nas do gry. Rozgrzewka zgodnie z planem - stopniowe oswajanie się z kortem, z piłkami, wreszcie ocena przeciwnika. "Dobra nasza - myślisz sobie - on w ogóle nie umie grać. Forehand a la rewolwerowiec, krótko z biodra, bez zamachu, backhand slajsowany, piłka wolna, serwis szmaciasty. Biega szybko, ale przecież wolniej niż leci piłka." No i jeszcze oddał serwis po losowaniu.

Początek rozgrywki. Słabo rozgrzane plecy ("cóż mi po rozgrzewce, szkoda czasu") nie chcą się odpowiednio wyginać, po dwóch podwójnych błędach szybka strata gema otwarcia. W kolejnym gemie return nie chce wchodzić, a następna odsłona pod słońce błyskawicznie kończy się porażką. Tymczasem lekceważony przeciwnik nie taki znowu łatwy. Martwe piłki nie nadają się do ataku, krótkie zagrania z gasnącym kozłem kierowane pod nieprawdopodobnymi kątami zmuszają do ciągłej pracy na nogach, głębokie loby zniechęcają do biegania do siatki. Pierwsza partia przegrana do jednego. Nie tak miało być.

Drugi set. "Teraz ja" - myślisz sobie. "Przecież on nie umie grać. Zaraz mu pokażę." Kolejny przegrany gem otwarcia. Robi się coraz bardziej nerwowo. Zamiast o własnej grze myślisz o błędach stóp rywala, przy każdym serwisie wsuwającego się w kort niczym wąż, nieustannie sprawdzasz też ślady po piłce. Przy takim stanie umysłu ucieka koncentracja, ratują nas jedynie wyćwiczone, zakodowane odruchy. Jednak często do odwrócenia losów spotkania to za mało. Przegrywamy z teoretycznie słabszym przeciwnikiem, na pewno ustępującym nam techniką, ale walecznym, niewygodnym, pomysłowym, wybieganym.

Co się stało? Przegraliśmy w głowie, najpierw lekceważąc zawodnika po drugiej stronie siatki, potem nie umiejąc opanować nerwów. Okazuje się, że umiejętności techniczne mogą być przeceniane.

Amatorski tenis nieco przypomina pod tym względem profesjonalną rywalizację pań w ramach cyklu WTA. Przełamywanie się na przemian czy niedostatki techniczne najwyżej nawet klasyfikowanych zawodniczek to chleb powszedni kobiecego tenisa. Weźmy kilka pierwszych przykładów z brzegu. Serena Williams praktycznie nie używa woleja, Szarapowa nie umie smeczować, Muguruza stosuje tylko trzy i pół uderzenia - forehand, backhand i serwis oraz smecz (to liczę jako pół przez pokrewieństwo z serwisem). Dalej mamy dwie włoskie przyjaciółki, Robertę Vinci i Sarę Errani. Pierwsza unika normalnych uderzeń backhandowych, stale slajsując (podobnie jak wcześniej słynna Steffi Graf), druga serwuje jak juniorka. Z kolei Rumunka Niculescu slajsem zastępuje uderzenia forehandowe, doprowadzając rywalki do szału. Na deser Marion Bartoli, tryumfatorka Wimbledonu, z oburęcznym forehandem.


Liczy się więc skuteczność - chciałoby się powiedzieć. Być może w zawodowym sporcie tak. Jednak tam, gdzie nie liczą się pieniądze, warto zadbać o to, co w tenisie najpiękniejsze: o ciągłe doskonalenie stylu, techniki i charakteru, o sprawianie sobie drobnych przyjemności z coraz lepszych uderzeń, o satysfakcję z własnego postępu i przełamywania swoich słabości. Czy daje to gwarancję wygranej? Na pewno nie. Ale pozwala choć przez chwilę poczuć się szczęśliwym.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz