Tytuł
oczywiście jest prowokacyjny. Jednak trudno zaprzeczyć, że tenis amatorski ma
przynajmniej jedną cechę wspólną z cyklem WTA - niedostatki techniczne nie
muszą być przeszkodą w osiąganiu sukcesów.
Wielu spośród nas,
amatorsko uprawiających tenis, zna tę sytuację. Długie godziny żmudnych
treningów, nierzadko z "naszym drogim
trenerem", szlifowanie poszczególnych uderzeń, powolna droga dochodzenia
do jak największej technicznej sprawności, na końcu od dawna oczekiwany występ
na turnieju. Dreszczyk emocji podczas losowania, potem chwila zadowolenia -
tak, temu mogę dać radę.
W końcu jest - wywołują
nas do gry. Rozgrzewka zgodnie z planem - stopniowe oswajanie się z kortem, z
piłkami, wreszcie ocena przeciwnika. "Dobra
nasza - myślisz sobie - on w ogóle
nie umie grać. Forehand a la rewolwerowiec, krótko z biodra, bez zamachu,
backhand slajsowany, piłka wolna, serwis szmaciasty. Biega szybko, ale przecież
wolniej niż leci piłka." No i jeszcze oddał serwis po losowaniu.
Początek rozgrywki.
Słabo rozgrzane plecy ("cóż mi po
rozgrzewce, szkoda czasu") nie chcą się odpowiednio wyginać, po dwóch
podwójnych błędach szybka strata gema otwarcia. W kolejnym gemie return nie
chce wchodzić, a następna odsłona pod słońce błyskawicznie kończy się porażką.
Tymczasem lekceważony przeciwnik nie taki znowu łatwy. Martwe piłki nie nadają
się do ataku, krótkie zagrania z gasnącym kozłem kierowane pod
nieprawdopodobnymi kątami zmuszają do ciągłej pracy na nogach, głębokie loby
zniechęcają do biegania do siatki. Pierwsza partia przegrana do jednego. Nie
tak miało być.
Drugi set. "Teraz ja" - myślisz sobie. "Przecież on nie umie grać. Zaraz mu
pokażę." Kolejny przegrany gem otwarcia. Robi się coraz bardziej
nerwowo. Zamiast o własnej grze myślisz o błędach stóp rywala, przy każdym
serwisie wsuwającego się w kort niczym wąż, nieustannie sprawdzasz też ślady po
piłce. Przy takim stanie umysłu ucieka koncentracja, ratują nas jedynie wyćwiczone,
zakodowane odruchy. Jednak często do odwrócenia losów spotkania to za mało.
Przegrywamy z teoretycznie słabszym przeciwnikiem, na pewno ustępującym nam
techniką, ale walecznym, niewygodnym, pomysłowym, wybieganym.
Co się stało?
Przegraliśmy w głowie, najpierw lekceważąc zawodnika po drugiej stronie siatki,
potem nie umiejąc opanować nerwów. Okazuje się, że umiejętności techniczne mogą
być przeceniane.
Amatorski tenis nieco przypomina
pod tym względem profesjonalną rywalizację pań w ramach cyklu WTA. Przełamywanie
się na przemian czy niedostatki techniczne najwyżej nawet klasyfikowanych
zawodniczek to chleb powszedni kobiecego tenisa. Weźmy kilka pierwszych
przykładów z brzegu. Serena Williams praktycznie nie używa woleja, Szarapowa
nie umie smeczować, Muguruza stosuje tylko trzy i pół uderzenia - forehand,
backhand i serwis oraz smecz (to liczę jako pół przez pokrewieństwo z
serwisem). Dalej mamy dwie włoskie przyjaciółki, Robertę Vinci i Sarę Errani.
Pierwsza unika normalnych uderzeń backhandowych, stale slajsując (podobnie jak
wcześniej słynna Steffi Graf), druga serwuje jak juniorka. Z kolei Rumunka
Niculescu slajsem zastępuje uderzenia forehandowe, doprowadzając rywalki do
szału. Na deser Marion Bartoli, tryumfatorka Wimbledonu, z oburęcznym
forehandem.
Liczy się więc
skuteczność - chciałoby się powiedzieć. Być może w zawodowym sporcie tak.
Jednak tam, gdzie nie liczą się pieniądze, warto zadbać o to, co w tenisie
najpiękniejsze: o ciągłe doskonalenie stylu, techniki i charakteru, o
sprawianie sobie drobnych przyjemności z coraz lepszych uderzeń, o satysfakcję
z własnego postępu i przełamywania swoich słabości. Czy daje to gwarancję
wygranej? Na pewno nie. Ale pozwala choć przez chwilę poczuć się szczęśliwym.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz