poniedziałek, 25 lipca 2016

Cieszy mnie każdy punkt - rozmowa z Agnieszką Lucińską-Kozłowską



Agnieszka Lucińska-Kozłowska. Jedna z najlepszych polskich tenisistek-amatorek, przez długi czas liderka rankingu, obecnie trzecia, ale z tą samą liczbą punktów, co druga zawodniczka. Z zasady nie udziela wywiadów, nie lubi zdjęć. Mnie dała się namówić na rozmowę.



Spotykamy się w jej firmie. W niewielkim pokoiku sporo miejsca zajmuje regał z pucharami turniejowymi. Naliczyła ich ponad sto. To miara Jej sukcesów. Imponujące.

Bogata kolekcja pucharów zdobi firmowy gabinet

Wspominamy początki jej tenisowej pasji. Kilkanaście lat temu zaprowadziła córkę na zajęcia do nieżyjącego już trenera Andrzeja Czepela. Przyglądając się treningom pomyślała, że to coś dla niej. Kupiła rakietę i zaczęła uczyć się grać, początkowo na miejscu, potem z profesjonalnym trenerem w Kielcach, Radkiem Gładysiem. Pytałeś na blogu, czy warto grać z trenerem – mówi. 100%, że warto. I to jak najwcześniej trzeba decydować się na jak najlepszego. Chociaż to kosztuje.

Najbliżsi nie byli przekonani, że wytrwa. Po pół roku rzucisz rakietę w kąt – usłyszała w domu. Tymczasem córka już nie gra, a mama odnosi sukcesy. Tenis stał się jej prywatnym skrawkiem świata, czymś tylko dla siebie.



W turniejach gra od 7 lat. Jak to zwykle bywa, na początku musiała zapłacić frycowe. Najbardziej bolało, gdy traciła wygrane na pozór mecze. Wyłam po powrocie do domu – wspomina. Jednak z czasem było coraz lepiej, wraz z ograniem przyszły pierwsze sukcesy, które zaczęły napędzać ją do coraz lepszej i skuteczniejszej gry. Zniknęło też początkowe spięcie. Pytana, na ile procent ocenia w tym udział talentu, a na ile ciężkiej pracy, odpowiada: Pół na pół. Trenowałam 3 razy w tygodniu po 2 godziny, ale postępy przychodziły dość łatwo. Mam dobrą koordynację, grałam w siatkówkę, koszykówkę, biegam, pływam. Zimą jeżdżę na nartach.

Zawsze zgłasza się do kategorii Open, bo grają tu najbardziej wymagające tenisistki, nieraz byłe zawodniczki, które zdarza jej się pokonać. Lubi też rywalizację z mężczyznami – mniej ją stresuje, no i woli mocne piłki. Nie dziwi więc wybór tenisowych inspiracji Agnieszki – Serena Williams i Maria Szarapowa. Agnieszce Radwańskiej oczywiście kibicuje, ale jej stylu nie lubi.



Mimo tej dynamiki, na korcie zawsze bardzo elegancka i opanowana. Nie przeklina, nie sprzecza się, to by psuło jej grę. Najwyżej czasem pogada do siebie. Nie ma też czegoś, co ją jakoś na korcie szczególnie denerwuje. W wyjątkowych sytuacjach, gdy publiczność wyraźnie sprzyjając rywalce bije brawo po nieudanych zagraniach, czuje pewien niesmak. Podobnie jak wówczas, gdy zawodowa tenisistka na turnieju raz za razem klnie jak szewc na całe gardło; tego w żaden sposób nie akceptuje. Przy okazji padło przykładowe nazwisko jednej z naszych reprezentantek.



Przechodzimy do kwestii organizacyjnych.

- Turnieje, treningi, liga tenisowa, firma, życie prywatne – jak sobie z tym radzisz, to pochłania mnóstwo czasu – pytam.
- Na szczęście nie mam z tym problemu. Jestem dobrze zorganizowana, mam dobrych współpracowników, więc jestem spokojna, że jak wyjadę, to wszystko jest w porządku. A znikam też przy okazji dużych turniejów, które uwielbiam oglądać na żywo. W ubiegłym roku byłam na US Open, w tym roku w Rzymie, byłam też na Rolandzie Garrosie. Na wiosnę jadę do Madrytu – jest to nagroda za wygrany turniej w Krakowie.
- A jak oceniasz organizację turniejów amatorskich?
- Z tym jest średnio. Nieraz trzeba poczekać dłużej na mecz, ale to często nie jest wina organizatorów. Pojedynki mogą być dłuższe, ktoś później przyjedzie – mówi. Gorzej, że zmienia się otoczka. Parę lat temu podczas turnieju były integracje, nagrody. Teraz po rozegranym meczu wsiada się w samochód i jedzie do domu, nagrody należą do rzadkości, zwycięzcy dostają jedynie puchary. Ośrodki chyba nastawiają się po prostu na zarobek na takiej imprezie – dodaje.



Powoli zbliżamy się do końca spotkania. Pytam, co cieszy ją na korcie.

Każdy wygrany punkt, gem, set i mecz – śmieje się. Zwłaszcza gdy jest efektem własnej dobrej gry, a nie prezentów rywalki.

Wreszcie ostatnie pytanie:

- Na kortach wciąż widać więcej mężczyzn niż kobiet. W jaki sposób zachęciłabyś panie do gry w tenis?
- To chyba najtrudniejsze pytanie – odpowiada. Kobiety często wstydzą się na początku, bo niewiele wychodzi, nie trafia się w piłkę, nie wygląda to dobrze. Nie lubią też rywalizacji. Może najlepszą formułą byłoby zorganizowanie takiej grupy LadiesTennis, trochę na zasadzie tych zajęć dla dzieci Wakacje z tenisem. Tam mogłyby się trochę ośmielić i po opanowaniu podstaw zaczęłyby grać.



Na korcie sprawia wrażenie pewnej siebie i skoncentrowanej, choć – jak sama mówi – bardzo łatwo się rozkojarza. Uderza pewnie i swobodnie i walczy o każdą piłkę, mając wyczucie tych najważniejszych. Lubi grać z facetami ostrzejszą piłkę, ceni sobie tenisowy savoir-vivre.

Po wygranym meczu

No właśnie, a propos savoir-vivre’u. Nie popisałem się. Na koniec rozmowy zawsze życzy się kolejnych sukcesów, ja powiedziałem tylko - Wielkie dzięki, do zobaczenia. Teraz chciałbym to nadrobić – Agnieszko, samych sukcesów, byś nadal znajdowała motywację i radość z gry.



wtorek, 12 lipca 2016

Kilka refleksji po tegorocznym Wimbledonie




Trudno powiedzieć, by tegoroczna edycja turnieju wimbledońskiego była jakaś wyjątkowa, no może poza pracującą środkową niedzielą.


Oczywiście nie znaczy to, że nie było niespodzianek. I od tego zacznijmy.

Największą było z pewnością odpadnięcie Novaka Djokovicia już w 3. rundzie, w dodatku z Samem Querreyem. Również szybkie, bo już w 2. rundzie pożegnanie się z turniejem wielkiej nadziei młodego pokolenia, Austriaka Dominica Thiema mogło zaskoczyć ekspertów. Podobnie zresztą jak ubiegłorocznej finalistki i zwyciężczyni z Paryża, Garbine Muguruzy, która poszła w ślady Angelique Kerber, przez 2 miesiące szukającej formy po pierwszym tryumfie w wielkim szlemie.

Dla mnie bardzo przyjemną niespodzianką była gra Sereny Williams. Mimo dwóch tegorocznych finałów wielkoszlemowych uważam, że grała w tym roku bardzo przeciętnie. Natomiast w Londynie wróciła w wielkim stylu, zmotywowana, z radością z gry, Wielka Mistrzyni. Dorzuciła do tego kolejny po 4. latach tytuł w deblu z siostrą Venus, cały czas będąc liderem tej rozgrywki, głodna sukcesu jak nastolatka. 

Królowa jest tylko jedna

Przy okazji warto docenić wspaniały występ drugiej finałowej pary, Babos/Shvedova, obu ogromnie cieszących się z gry i stawiających naprawdę trudne warunki Amerykankom, dzięki czemu naprawdę było na co popatrzeć. Generalnie poziom damskich finałów z całą pewnością był wyższy niż męskich.

Yaroslava Shvedova po wyrzuceniu okularów wygląda wyraźnie korzystniej

Nie sposób nie wspomnieć tu również o singlowym osiągnięciu Venus, która ostatni raz w półfinale wielkiego szlema była w 2009 roku, zresztą również w Londynie (przegrała w finale z Sereną).

Bardzo fajnym akcentem było zaistnienie Marcusa Willisa, choć nie przesadzałbym z wyciąganiem z tego występu daleko idących wniosków. Być może sukces ten będzie  przełamaniem w jego karierze, ale równie dobrze może pozostać epizodem. Oczywiście trzymam kciuki, bo to piękna historia, jednak pamiętajmy, jak trudno zdobyć punkty i przedzierać się w rankingu, gdy jest się w 5. setce i w wysoko punktowanych turniejach wystąpić nie sposób.

Co może niepokoić, to niemal zupełne niepowodzenie zawodniczek i zawodników młodego pokolenia. Spójrzmy w metryki półfinalistów. Najmłodsza Angelique Kerber ma 28 lat! U panów nieco lepiej, bo Milos Raonic skończy w tym roku 26 lat, a Andy Murray ma jeszcze rok do trzydziestki. Pozostali mają trójkę z przodu. Gdzie ta młodzież? Zdarzy się czasem komuś rozegrać turniej życia i zniknąć na długie miesiące.

Na koniec nie może obyć się bez podsumowania występu reprezentantów Polski.

Agnieszce Radwańskiej przepowiadałem zdobycie tytułu na Wimbledonie. Niestety znowu się nie udało. Po szczęśliwie rozgrywanym pod dachem, ale przeciętnym meczu z Kozlovą oraz beznadziejnym z Konjuh, gdy zaczęła dobrze grać i pewnie pokonała Siniakovą, trafiła na swoje przekleństwo w turze, Dominikę Cibulkovą, którą wykończyła wprawdzie fizycznie, ale spotkanie przegrała. Paradoksalnie gdy zaczęła grać na bardzo dobrym poziomie, odpadła z turnieju. Gdy nadspodziewanie dobrze jak na nielubianą mączkę grała w Paryżu, odpadła zmuszona wskutek niezrozumiałych decyzji organizatorów do pojedynku w deszczu, i to w sytuacji, kiedy Serena nie grała swojego najlepszego tenisa. Teraz mecz życia rozegrała Słowaczka. Może Agnieszka ma po prostu pecha i tytuł wielkoszlemowy jej nie jest pisany? 

Na plus trzeba zaliczyć wzmocnioną psychikę, o czym świadczy jej pożegnanie się z rywalką - przeszła na jej stronę i serdecznie ją wyściskała. Wcześniej o takiej postawie moglibyśmy tylko pomarzyć. To z pewnością rokuje na przyszłość.

O występach pozostałych biało-czerwonych wiele dobrego powiedzieć się nie da. Paula Kania dzielnie przebiła się przez eliminację, ale odpadła w 1. rundzie z Samanthą Crowford, Magda Linette z kolei z Samanthą Stosur. Przekleństwo imienia, być może, lecz bardziej prawdopodobne wnosząc po wynikach (7:5 6:3 w obu spotkaniach) słabość psychiczna i nieumiejętność wygrywania najważniejszych punktów.

Niewiele lepiej było z juniorami. Polskę reprezentowali w turnieju głównym Iga Świątek, Kacper Żuk i Piotr Matuszewski oraz Wiktoria Kulik w kwalifikacjach. Niestety rozstawiona z 1. przegrała już w pierwszym meczu, podobnie Iga i Kacper. Najlepiej wypadł Matuszewski, który poległ w 3. rundzie. W deblu chłopcy zagrali 1 spotkanie, natomiast Iga dotarła do półfinału.

Cóż, wygląda na to, że nadal z łezką w oku będziemy wspominać edycję z 2013, gdy Łukasz Kubot dotarł do ćwierćfinału, a Jerzy Janowicz i Agnieszka Radwańska do półfinału imprezy. Póki co nie zapowiada się na jakiś przełom, a opowieści Janowicza Seniora o złotym medalu Jerzyka w Rio należy odnotować jako jedną z ciekawostek rozweselających ten nieciekawy polski tenisowy pejzaż.

Jednakowoż władze PZT mają się dobrze ...

piątek, 8 lipca 2016

Starachowicki Turniej o Puchar Gór Świętokrzyskich - fotorelacja



Kolejna edycja Turnieju o Puchar Gór Świętokrzyskich, organizowanego przez Starachowickie Towarzystwo Tenisowe, przypominała tegoroczne zmagania wielkoszlemowe - również tutaj deszcz pokrzyżował szyki organizatorom, uniemożliwiając zakończenie zmagań w grupie 45+ w założonym terminie.


Turniej rozgrywano w 3 kategoriach: Open, 45+ i 60+. Na starcie zjawili się zawodnicy z odległych nieraz miejscowości z czołówki amatorskiego rankingu różnych grup wiekowych: Marian Mocoń, Ireneusz Górka, Jarosław Binkowski, Paweł Holwek, Michał Słoka, Tomasz Banasiewicz, Konrad Maciejewski czy reprezentujący Starachowice Cezary Jasiak i Kamil Wrona.

Zawodnicy w kategorii 60+ z dyrektorem turnieju, Wojtkiem Jaworskim (drugi od lewej)

Zawodnicy kategorii Open i 45+

Zawody zostały zaplanowane na 3 dni i rozgrywano je w sięgającym 35 stopni upale. Najpierw swoją kategorię ukończyli seniorzy. To gra spokojniejsza, bardziej techniczna, ale nie pozbawiona emocji. Tutaj tryumfowali Janusz Błaszczeć, Stanisław Górecki i Marian Mocoń.

W sobotę do rywalizacji przystąpili tenisiści z grup Open i 45+. 

W kategorii starszej królowała finezja i długie wymiany, w myśl zasady, że nie ma takiej piłki, której nie da się podciąć.

Witold Nowak
Paweł Bębas
Leszek Prostak







































Były też efektowne woleje
i skróty, których młodsi tenisiści mogliby się uczyć.

Krzysztof Kuśmierczyk

Andrzej Janas
W meczach tej kategorii nie brakowało jednak energii i dynamicznych uderzeń


Jarek Binkowski w pozie wojownika gotowy do returnu

Poniżej sekwencja uderzenia: zamach, uderzenie, odprowadzenie






Nie brakowało też dynamicznych serwisów

Leszek Prostak
i zabójczych smeczów

Krzysztof Kuśmierczyk

Tymczasem zawodnicy oczekujący na kolejne pojedynki chętnie podglądali potencjalnych przeciwników, obmyślając taktykę i uzupełniając przy okazji elektrolity 


oraz cukry proste

Wspaniałe pączki i drożdżówki dzięki uprzejmości Jarka Binkowskiego



Wszystkiego zaś doglądał czujnym okiem grający dyrektor zawodów, Wojtek Jaworski,




Ale wróćmy do rywalizacji w najbardziej widowiskowej kategorii, czyli Open. A było na co popatrzeć.

Tomasz Niechciał podaje w pojedynku z Kamilem Wroną

Mogliśmy obejrzeć tenis bardzo agresywny i bezkompromisowy

Kamil Wrona
Tomasz Banasiewicz


Dariusz Zapart


Konrad Maciejewski
Michał Słoka

oraz wyrafinowaną obronę

Kamil Wrona
Michał Matachowski


















Tenis na takim poziomie wymaga uwagi i skupienia. Nic dziwnego, że w przerwie między setami zawodnicy starali się zrelaksować i wyciszyć.



Prawdziwych emocji dostarczyły opóźnione ze względu na deszcz mecze półfinałowe i finałowy. Spotkali się najpierw Konrad Maciejewski z Tomkiem Banasiewiczem oraz Kamil Wrona z Michałem Słoką. Cieszył oko tzw. tenis na tak, otwarty, agresywny, obfitujący w długie i mocne wymiany, zarazem uważny w obronie i wysoce techniczny. Nie brakowało też znanych z profesjonalnych aren jęków i okrzyków.

Piękny stop-wolej Kamila Wrony

Świetne doślizgi Konrada Maciejewskiego i Kamila Wrony.




Choć czasem wydawało się, że zawodnicy w ferworze walki mylili strony, biegnąc nie do tej siatki.


Ostatecznie do finału awansowali Konrad Maciejewski i Kamil Wrona. 

Tomek Banasiewicz długo jeszcze wpatrywał się w kort ...


Powyżej: zdobywcy III/IV miejsca, Michał Słoka i Tomek Banasiewicz z przedstawicielami organizatorów z SST, Sylwkiem Urbanem oraz Andrzejem Janasem.

Rozgrywkę finałową, którą rozstrzygnął na swoją korzyść Konrad Maciejewski, obserwowało grono wytrawnych znawców tenisa.

  



Zwycięzcy turnieju: po lewej Konrad Maciejewski, po prawej Kamil Wrona.


Turniej był bardzo udany, zgromadził wielu bardzo dobrych zawodników i dostarczył niemało emocji. Na koniec wypada podziękować głównemu sponsorowi, Zakładowi Stolarskiemu "Jodła" oraz organizatorom ze Starachowickiego Towarzystwa Tenisowego.