Książka
Jestem Isia, czyli wywiad-rzeka z
naszą najlepszą tenisistką, Agnieszką Radwańską, przeprowadzony przez znanego z
konfliktu z Jerzym Janowiczem Artura Rolaka, jest reklamowana jako
nieprzeciętnie otwarta rozmowa stroniącej od mediów i skrytej do tej pory
zawodniczki. Niestety, oprócz kilku wspomnień z wczesnego dzieciństwa i
niepublikowanych zdjęć z prywatnego archiwum Radwańskiej nie dowiadujemy się w
zasadzie niczego nowego.
Agnieszka Radwańska
znakomitą tenisistką jest – to na początek, żeby uniknąć podejrzenia o jakąś
zakamuflowaną niechęć wobec naszej bohaterki. Czarowanie na korcie,
nieprawdopodobne czucie piłki, inteligencja to cechy jej gry, dzięki którym
zawsze, gdy tylko mam okazję, oglądam jej pojedynki, kibicując z całych sił i
zaklinając przeciwniczki do robienia podwójnych błędów serwisowych. Co innego
książka.
Rozmowa przebiega gładko,
czyta się to naprawdę dobrze, do tego sporo ilustracji. To na plus. Jednak
niczego nie odkrywa i w sumie jest o niczym; ot, taka ciekawostka do pociągu.
Bo czyż sprzedawane tutaj
jako wielkie tajemnice konflikt z ojcem czy okres akurat podczas meczu na
olimpiadzie z Goerges kogoś trochę bardziej zainteresowanego zaskakują? O tym
ostatnim niedwuznacznie dawał do zrozumienia już kilka lat temu Tomasz
Wiktorowski. A w kłótniach z ojcem o coś przecież chodziło, czegoś wymagał od
zawodniczki takiego, co wywoływało taki opór, że musieli się rozstać. Co to
było? O to Rolak nie pyta, choć tak naprawdę właśnie to jest ciekawe. Łatwo
zamknąć temat krótkim Ojciec ma ciężki
charakter, trudniej zmusić rozmówczynię do zdradzenia istoty konfliktu. A
może chodziło o różnice co do planu rozwoju, może o przełamanie blokady
mentalnej, ograniczeń psychicznych, które nie pozwalają powalczyć z fizycznością
czy jakością drugiego serwisu? A może o zanikającą powoli pasję i
samozadowolenie z dotychczasowych osiągnięć? Jakże to wszystko interesujące,
jakże chciałoby się dowiedzieć czegoś więcej!
Nie jest to też książka o
tenisie, tenis przewija się gdzieś w tle; nie dowiadujemy się, co jest takiego
w tenisie, że warto się w nim zakochać, dlaczego tak wielu on tej miłości nie
odwzajemnia, na czym polega jego trudność, jakie emocje i napięcia wywołuje w
tenisistach; bohaterka równie dobrze mogłaby być kulomiotką. Tak naprawdę to
nie wiem, czemu rozmawia z nią redaktor zajmujący się tą dyscypliną sportu; w
sumie mogłaby ją przesłuchiwać choćby Alicja Resich-Modlińska, kto wie, czy nie
wydobyłaby więcej.
Wbrew temu, co napisałem,
z książki tej o Agnieszce Radwańskiej dowiedziałem się bardzo dużo, choć
przeczytałem to raczej między wierszami. A mianowicie – Agnieszka Radwańska nie
ma w sobie (już?) pasji. Być może zresztą nigdy nie miała, o to redaktor Rolak
nie pyta. Mamy przed sobą osobę, która została tenisistką, bo tak chciał
ojciec, a nie było planu B, doszła na szczyt ciężko pracując i kosztem wielu
poświęceń, ale już raczej się nie rozwinie, bo organizm się buntuje, silniejsza
już nie będzie, a nad drugim serwisem wprawdzie pracuje, lecz nic nie poradzi,
że niewiele z tego wynika. Od swojego teamu wymaga solidności i dobrej
atmosfery, ale chyba niekoniecznie mocnego kopa, by zrobić ten ostatni wysiłek,
powalczyć z fizycznością oraz poprawić poszczególne elementy gry, aby zdobyć
tytuł wielkoszlemowy.
Rozmowy do książki trwały
do kwietnia. Pada w niej takie symptomatyczne zdanie, że nastolatki dziś nie
mają czego szukać w Wielkim Szlemie, bo decydujące jest tutaj doświadczenie i
młode tenisistki mogą wygrywać najwyżej małe turnieje. Miesiąc później
20-letnia Ostapenko wygrała French Open, 2 miesiące później 23-letnia Muguruza
do tytułu w Paryżu dorzuciła zwycięstwo w Londynie, 3 miesiące później 23-lenia
Switolina wzbogaciła się o 3. tytuł
Premier Series w tym roku. Jasne, nie są to w ścisłym znaczeniu nastolatki, ale
z pewnością młode dziewczyny z niezbyt jeszcze bogatym doświadczeniem. Za to z
siłą woli, wiarą w siebie i pasją wygrywania.
Pani Agnieszce życzę tego
samego. Oczywiście może uznać, że moje uwagi są nie na miejscu, bo jak mówi w
pewnym momencie, krytycy sami najpierw powinni spróbować wystąpić na dużym
turnieju, a potem się przemądrzać. Argument z gruntu fałszywy, bo przecież nie
trzeba być pisarzem, żeby znać się na literaturze czy kompozytorem, żeby znać
się na muzyce. No i moja sympatia jest nieustannie po jej stronie.
Mimo wszystkich
niedoskonałości książki Rolaka i Radwańskiej (w tym 1 błędu ortograficznego,
ale to już obciąża korektę) warto po nią sięgnąć; 4 godziny to nie jakaś wielka
inwestycja czasowa, a cena znośna. Do tego bardzo wysoki poziom edytorski i
sporo zdjęć. Jeśli jednak ktoś liczy na jakąś głębię, która pozwoli mu lepiej
zrozumieć tenis, niech lepiej poczyta Brada Gilberta.