Ostatni turniej wielkoszlemowy w 2016 mamy za sobą. I o
ile tegoroczny Roland Garros przebiegał pod hasłem „deszcz”, to US Open pod
hasłem „krecz”. W tym roku na Flashing Meadows rozgrywano też spotkania w
kategorii najdziwniejsze mecze świata; zwycięzcą został Gael Monfils.
Kontuzje
przetrzebiły najbardziej drabinkę męską - już w I rundzie zrezygnowali z gry
Dołgopołow, Kohlschreiber i Coric, u kobiet zaś Madison Brengle. W kolejnych
odsłonach żegnali się w ten sposób z turniejem
Czech Vesely, Nick Kyrgios, Michaił Jużny, Dominic Thiem i
Jo-Wilfried Tsonga; co ciekawe, największym beneficjentem tych niedyspozycji
stał się Novak Djokovic, rozgrywając przed niedzielnym finałem tylko 3 całe
mecze z przewidzianych 6.
Do tej listy warto dorzucić
jeszcze przedziwne przerywanie meczów przez Kontę i Cibulkovą, które nic z tego
ni z owego urządziły sobie plażę w środku gema, kładąc się na korcie w celu
przezwyciężenia jakichś dolegliwości. Efekt w obu przypadkach był taki sam -
wybicie z uderzenia przeciwniczek i wygranie spotkań.
Wygląda
na to, że władze tenisowe dostały kolejny poważny sygnał, by pochylić się nad
jakąś reformą rozgrywek, tak by zmniejszyć obciążenia zawodników w meczu i
sezonie oraz - co nie bez znaczenia - uczynić spotkania bardziej przewidywalne pod
względem czasu trwania. Eksperci podpowiadają wiele rozwiązań, nieraz bardzo
radykalnych, jak odejście od podziału na gemy (rozgrywano by jakąś ustaloną
liczbę punktów w secie). Wydaje się, że już znacznie mniej rewolucyjne pomysły
typu zaliczanie serwisów zahaczających o siatkę jako ważnych czy rezygnacja z
zasady rozgrywania gema do 2 punktów przewagi mogłoby pomóc. W turniejach zaś
wielkoszlemowych skopiowanie nowojorskiej zasady tie-breaka w 5. secie.
Obyło
się za to bez sensacji, choć można odnotować kilka niespodzianek, jak przegrana
w I rundzie Goffina z Amerykaninem Donaldsonem, czy Tomica z Bośniakiem
Dzumhurem, w II zaś rundzie Raonicia z Harrisonem czy Muguruzy z Sevastovą. Nie
zaskakuje w kontekście ostatnich dokonań porażka już w I rundzie półfinalistki
Rolanda Garrossa Kiki Bertens (zresztą z Anją Konjuh). Na tym etapie rozgrywki
zakończyła również mistrzyni olimpijska, Monica Puig.
Wśród fajnych zdarzeń na pewno
warto zapisać bardzo dobrą grą Edmunda (przegrana dopiero w IV rundzie z
Djokoviciem) czy Lucasa Pouille (QF, wygrana w znakomitym stylu z Nadalem w IV
rundzie). Generalnie jednak trzeba przyznać, że tenisowa młodzież wciąż nie daje
rady ze starymi mistrzami, co jest jakimś fenomenem.
Pozytywnie
odbieram również powrót do formy, oby na dłużej przesympatycznej Karoliny
Wozniacki, która dotarła aż do półfinału oraz kolejne dobre występy weteranek,
sióstr Williams i Roberty Vinci.
Ale
prawdziwym wyciskaczem łez okazał się ćwierćfinał z udziałem Juana Martina del
Potro. Wprawdzie przegrał on z fizyczną słabością i bezlitosnym Wawrinką, ale
przed ostatnim gemem amerykańska publiczność zgotowała mu taką owację, że się
pobeczał. Niemniej cieszy jego powrót, oby tym razem na dłużej.
Niespodziewanie
dla wszystkich okazało się, że w tym roku na Flashing Meadows rozgrywano też
spotkania w kategorii najdziwniejsze mecze świata. Tym razem wygrał nieoceniony
Gael Monfils meczem półfinałowym z Novakiem Djokoviciem. Francuz przy dobrej
grze w poprzednich meczach i słabszej w tym roku dyspozycji Serba miał
niepowtarzalną okazję na pierwsze w karierze zwycięstwo nad tym przeciwnikiem
oraz swój pierwszy wielkoszlemowy finał. Niestety, po szybkiej stracie 5. gemów
wpadł na pomysł wybicia rywala z rytmu nietypowym stylem gry. Ustawiał się do
returnu w korcie, przebijał tylko przystawiając rakietę, oddając bardzo słabe i
niewygodne piłki, do których nie są przyzwyczajeni zawodnicy na tym poziomie.
Robił to na tyle skutecznie, że zbity z pantałyku lider rankingu psuł zagranie
za zagraniem i musiał oddać 3 gemy, zanim zakończył pierwszą partię, w dodatku
broniąc break pointa.
W
rozgrywkach amatorskich w popularnych ostatnio ligach tenisowych, gdzie króluje
gra defensywna i mało kto umie poprawnie odbić piłkę, byłby okrzyknięty
mistrzem taktyki i zapewne okupowałby wysokie miejsca rankingowe. Jednak w
świecie prawdziwego tenisa niewiele w ten sposób zdziałał i jedynego wygranego
seta wywalczył wracając do stylu, jaki prezentował w poprzednich spotkaniach.
Trzeba przyznać, że obaj zawodnicy w 3. secie pokazali całą serię przecudownych
zagrań. Tym bardziej żal Monfilsa, który przy talencie na miarę Federera przez
umiłowanie zabawy zamiast zdobywania kolejnych gemów, nieproporcjonalnie mało w
swojej karierze osiągnął.
Finały
zarówno męskie, jak i żeńskie trudno uznać za wielkie niespodzianki. W sumie to
naturalne, że występują w nich zawodnicy nr 1 i 3 w rankingu ATP oraz nr 2 w
WTA. Niespodzianka była blisko w spotkaniu damskim, gdy Pliskova prowadziła z
przewagą przełamania w 3. secie, jednak zawiodła głowa, Czeszka jakby
przestraszyła się życiowej szansy i ostatecznie poległa.
Mimo
że nie przepadam za grą Kerber, to prywatnie jestem zadowolony, że oboje
zwycięzcy - podobnie jak ja - reprezentują team Yonex.
Na
koniec krótkie podsumowanie występów polskich singlistów.
Dobrze
zaprezentował się Jerzy Janowicz. Brakło trochę sił i pewności siebie oraz ogrania,
by pokonać Djokovicia.
Beznadziejnie
Magda Linette. Poznanianka od 2 lat nie poczyniła praktycznie żadnego postępu i
wydaje się, że mentalnie zadowoliła się pozycją w 1. setce. Irytujące
podnoszenie palca przy każdym niemal aucie Cibulkovej, znane z zawodów
amatorskich, gdy rywale nawzajem sobie sędziują, wyglądało trochę jak
upewnianie przeciwniczki, że faktycznie był aut, tak jak by mogła mieć o to
pretensję. W moim odczuciu gest ten świadczy o braku mentalności zwycięscy;
Cibulkova po wygranej piłce przeciwnie - pobudzała się, uderzała po udach,
zaciskała pięści. Jeśli Linette nie zdecyduje się szybko na zmianę trenera, nic
nie osiągnie.
Wreszcie
Agnieszka Radwańska. W sumie trudno się przyczepić, IV runda to niezły wynik,
jednak w zestawieniu z ambicjami Pani Isi oraz oczekiwaniami kibiców nieco
rozczarowuje. Stało się jednak to, o czym pisałem na
blogu w tekście Agnieszki Radwańskiej
szanse na Wielkiego Szlema - młodsza pretendentka, z nienajwyższym
rankingiem, widząc Radwańską naciera z całych sił, rozgrywa mecz życia
eliminując faworytkę, po czym odpada w kolejnej rundzie, niewiele osiągając
również w dalszej karierze. Tak było choćby z Lisicką, Cibulkovą, Goerges,
ostatnio z Saisai Zheng i Konjuh, z której dziwnym trafem w meczu z Pliskovą
uleciała ambicja, wola walki, umiejętność serwowania.
Na
kolejną szansę trzeba więc czekać do stycznia. Trzymam kciuki.